"Ukrpol" drukuje wszystko, od pocztówek i książek po opakowania na leki i żywność. Ich produkty można znaleźć na przykład w czeskich supermarketach Albert lub w ukraińskim McDonaldzie. Jednak w ciągu ostatniego półtora roku rosyjska agresja wpłynęła również na działalność zakładu. Firma zmaga się ze spadkiem sprzedaży lub wycofywaniem pracowników na linię frontu. Nie poddaje się jednak i planuje nawet nowe umowy z partnerami z krajów zachodnich, w tym z Czech.
"Kryzys pokaże, kto jest naprawdę najlepszy" - mówi Serhiy Kovalchuk, założyciel i dyrektor generalny Ukrposhta, oprowadzając nas po procesie produkcyjnym w swoim zakładzie. "Myślę, że inwestorzy, którzy nie boją się dziś przyjechać na Ukrainę, będą największymi zwycięzcami w nadchodzących latach, ponieważ będą mieli ogromną przewagę nad konkurentami" - dodaje Kovalchuk, chętnie odpowiadając na nasze pytania.
- Z wykształcenia jesteś fizykiem. Jak to się stało, że zacząłeś prowadzić największą firmę poligraficzną na Ukrainie?
- Po upadku Związku Radzieckiego na początku lat 90. naukowcom w naszym kraju było bardzo trudno. Otrzymywaliśmy skromne pensje, więc wielu z nas zaczęło szukać innych sposobów na zarabianie pieniędzy. Wtedy zauważyłem, że na Ukrainie istnieje duże zapotrzebowanie na drukowanie różnych oficjalnych dokumentów, ponieważ wiele osób zaczęło sprowadzać tu towary z zagranicy. W tamtym czasie komunikacja cyfrowa nie była zbyt rozpowszechniona, a papier był potrzebny do wszystkiego. Tak więc w 1997 roku założyłem Ukrpol. Na początku pracowało dla mnie tylko pięć osób i drukowaliśmy na małej prasie drukarskiej, która, nawiasem mówiąc, została wyprodukowana w Czechach. Z czasem zaczęliśmy rozszerzać naszą produkcję o książki, czasopisma, ulotki, opakowania na żywność itp., aż staliśmy się firmą zatrudniającą sześciuset pracowników.
- Ale wtedy rozpoczęła się rosyjska inwazja. Jak poradziliście sobie z tym w Ukrpolu?
- Wojna przyniosła nam, jak wszystkim na Ukrainie, wiele problemów. Nasza sprzedaż spadła o trzydzieści procent. Ale kilka czynników pomogło nam przetrwać. Przede wszystkim produkujemy artykuły codziennego użytku. Ludzie są zmuszeni kupować leki i żywność nawet w czasie kryzysu gospodarczego. Nasza fabryka znajduje się w zachodniej części kraju, gdzie nie ma walk, a co najważniejsze, eksportujemy jedną czwartą naszych produktów do Unii Europejskiej. Niektórzy z naszych klientów na Zachodzie przestali się z nami komunikować na początku inwazji. Prawdopodobnie obawiali się, że za kilka dni Ukraina przestanie istnieć, a oni stracą pieniądze. Później jednak sytuacja się poprawiła i obecnie zwiększamy eksport do Unii Europejskiej.
- Co jest obecnie waszym największym zmartwieniem?
- Modlimy się, aby pocisk nie uderzył w nasz zakład. W przeciwnym razie największym ryzykiem jest oczywiście znaczna redukcja siły roboczej. Wiele osób uciekło za granicę lub zostało powołanych do wojska. Jeśli wojna potrwa wiele lat, co jest całkiem prawdopodobne, coraz trudniej będzie znaleźć pracowników, zwłaszcza mężczyzn. Dlatego teraz szkolimy wszystkich pracowników na różne stanowiska, aby każdy mógł zastąpić każdego w nagłych wypadkach.